Kontrast:
Czcionka: A A A

Pułapki pop psychologii

Pop-psychologia – co to takiego?

Kiedyś kolorowe tygodniki, dziś telewizja – zwłaszcza tzw. śniadaniowa oraz internet, zasypują nas poradami, które w skrócie można sprowadzić do uzyskania odpowiedzi na pytanie: jak żyć?

Na YouTube działa wiele kanałów prezentujących porady psychologiczne i quasi psychologiczne, nierzadko prowadzone przez samozwańczych ekspertów, którzy nie mają nawet wykształcenia psychologicznego, a swoją wiedzę opierają na przeczytanych książkach czy doświadczeniach własnego życia. Szczególnie niebezpieczne, zwłaszcza dla młodych odbiorców, są te kanały, których autorzy nie mając wykształcenia kreują się np. na specjalistów od relacji damsko-męskich, podrywania kobiet itp. W telewizji śniadaniowej z kolei porad udzielają nam autentyczni eksperci, którzy ze względu na ograniczony czas antenowy przedstawiają dany temat bardzo pobieżnie.

Koncepcja pop-psychologii związana jest z ruchem rozwoju osobistego w latach 50. I 60. w Stanach Zjednoczonych.

Termin ten oznacza poradnictwo psychologiczne lub pseudo psychologiczne oraz związane z nim interpretacje, koncepcje, terminologie itp. Często są to uproszczone lub powierzchowne, spopularyzowane przez określone osobowości, artykuły, programy telewizyjne, felietony itp., które mają wpływ na opinię publiczną.

Psychologia popularna czyli pop-psychologia bywa rozumiana dwojako:

  1. Negatywnie – jako określenie nadmiernie uproszczonych, nieaktualnych, niesprawdzonych, źle zrozumianych lub źle zinterpretowanych koncepcji psychologicznych;
  2. Neutralnie – jako termin określający profesjonalnie wytworzoną ważną i skuteczną wiedzę psychologiczną, przeznaczoną do użytku przez ogół społeczeństwa.

Pierwsze rozumienie odnosi się do różnych mniej i bardziej szkodliwych mitów utrwalonych w społecznej świadomości i kulturze, drugie – np. do wypowiedzi psychologów w programach telewizyjnych. W niniejszym artykule zajmiemy się pierwszą kategorią znaczeniową pop-psychologii czyli różnymi mitami i niepotwierdzonymi teoriami.

 

Mit 1: Tylko 7% z tego, co mówimy dociera do słuchaczy

Pierwszy poruszany przez nas mit głosi, że w tym co mówimy do odbiorcy dociera tylko w 7%, 38% stanowi ton i tembr głosu, a aż 55% to mowa ciała.

Mit ten jest bardzo często, niemal notorycznie powtarzany na wielu szkoleniach z komunikacji, zwłaszcza niewerbalnej.

Skąd jego popularność? Z pewnością przyczynili się do niej sami trenerzy komunikacji niewerbalnej. W końcu dzięki temu zarabiają na chleb! Dziś prawie każdy polityk prezentuje mniej lub bardziej udaną mowę ciała.  Równocześnie wielu polityków faktycznie mówi głupoty, co może rodzić przekonanie o słuszności tezy, że ich zwolennicy rozumieją tylko 7% przekazywanych im treści. Reszta to niby „otoczka” – czyli właśnie brzmienie głosu i gesty –  która wytwarzają określone wrażenie.  Oczywiście tak nie jest. Ludzie nie słuchają uważnie wypowiedzi polityków, bo bywają one zwyczajnie nudne. Z kolei media prezentują albo bardzo skrócone fragmenty ich wypowiedzi albo wyrwane z kontekstu takie, które pasują do określonej tezy.

Skąd w ogóle wzięła się ta pseudo teoria i owe trzy wskaźniki procentowe: 55%, 38% i 7%? Opiera się on na jednorazowym, niepotwierdzonym, przeprowadzonym na zbyt małej, niereprezentatywnej próbie (75 osób) i niepowtarzanym badaniu profesora psychologii Alberta Mehrabiana. W latach 60. XX w. Mehrabian pokazywał badanym trzy zdjęcia twarzy tej samej osoby – uśmiechniętą, neutralną, smutną i tonem pozytywnym, neutralnym albo negatywnym wypowiadał trzy grupy słów (pozytywne, neutralne lub negatywne).

Badani musieli ocenić różne kombinacje zdęcia, głosu i słów. Kiedy widzieli smutną twarz i słyszeli wypowiadane negatywnym tonem pozytywne słowa, jako wiarygodne wskazywali uczucia malujące się na twarzy i w tonie głosu, czyli uczucia negatywne. W sumie, jak obliczył prof. Mehrabian, badani w 55% zwracali uwagę na mowę ciała czyli tu konkretnie na wyraz twarzy, w drugiej kolejności na brzmienie i ton głosu (38%), a zaledwie w 7% na znaczenie słów… Wyniki tego skromnego badania uogólniono i jak widać, zrobiły one zawrotną karierę wśród nauczycieli i adeptów komunikacji niewerbalnej.[1]

 

Jak jest naprawdę?

W kwestii oddziaływania mowy ciała osoby przemawiającej na słuchaczy, ważna jest spójność z wypowiadanymi słowami. Gesty służą zaakcentowaniu określonych kwestii, a nie odwrotnie. Na przykładzie polityków widać, że nie wszyscy opanowali tę sztukę i gesty niektórych nie są zgrane ze słowami – np. następują po ich wybrzmieniu. Z kolei inni politycy mają bardzo powściągliwą mowę ciała, nie operują gestami, a mimo to są chętnie pytani przez dziennikarzy właśnie dlatego, że mają coś do powiedzenia. Osobną kategorią mowy ciała jest gestykulacja wiecowa czyli towarzysząca publicznym wystąpieniom polityków. Tu przekaz słowny musi być bardzo konkretny, skondensowany, a gestykulacja musi być widoczna, wyraźna i oczywiście doskonale zsynchronizowana ze słowami.

 

Niebezpieczeństwo związane z tym mitem

Wzrost znaczenia widowiskowości przekazów publicznych nad ich merytoryką.  Postępująca tabloidyzacja mediów i form komunikacji społecznej.

 

Mit 2: Wzrokowcy, słuchowcy, czuciowcy, kinestetycy

Według tego mitu każdy człowiek ma preferowany styl uczenia się i zapamiętywania informacji. Jeden, żeby coś zapamiętać musi to zobaczyć, drugi – posłuchać, trzeci – poczuć, a czwarty, by np. nauczyć się symboli tablicy Mendelejewa musi w tym samym czasie… np. biegać na bieżni! Pierwsi zostali określeni mianem wzrokowców, drudzy – słuchowców, trzeci – czuciowców, a czwarci – kinestetyków.

Zaraz, zaraz, czy to wszystko nie brzmi jak jakiś żart? Czy widzieliście kiedykolwiek, żeby ktoś ucząc się do egzaminu na studiach robił w tym czasie przysiady?

W latach 90. XX wieku pojawił się w Polsce, powstały w latach 70. w USA, kontrowersyjny nurt psychologii zwany Neurolingwistycznym Programowaniem – NLP. NLP nie jest wystarczająco potwierdzonego naukowo i zdaniem wielu psychologów – np. dr. Tomasza Witkowskiego – zahacza o manipulację. Jednak wiele założeń NLP przeniknęło do pop-psychologii. Jednym z nich jest teza, że u każdego z nas jeden zmysł dominuje nad innymi, co sprawia, że głównie za pomocą tego jednego zmysłu poznajemy świat i uczymy się nowych rzeczy. I tak wzrokowcy najefektywniej uczą się patrząc, oglądając obrazki oraz czytając. Aby zwrócić ich uwagę należy używać słów typu: „pokażę ci”, „zobacz” itp. Oni sami mają używać tych słów częściej niż dotyczących innych zmysłów.

Z kolei słuchowcy reagują na słowa: „posłuchaj”, „słyszysz?”, „coś ci powiem” i sami używają podobnych.

Natomiast czuciowcy będą mieli zwyczaj pytać „Czujesz to?” np. w odniesieniu do jakiegoś działania, o które wzrokowcy zapytają: „Wyobrażasz to sobie?”, „Widzisz to?” Zaś słuchowcy…. Hm,.. no właśnie jak zapytają słuchowcy? Jeśli będą sceptyczni, to pewnie: „Czy ty siebie słyszysz?”

Taaaak… Brak jeszcze tylko smakowców i węchowców!

Ta teoria miałaby się sprawdzać w edukacji: dzieci i młodzież reprezentujące typ wzrokowców uczyłyby się skuteczniej z książek, słuchowcy słuchając wykładów i nagrań, a czuciowcy … np. powtarzając materiał głaskaliby kota….

Jest to oczywiście bzdura. Nauczyciel podczas lekcji zarówno mówi, jak i pokazuje, a czasem chodzi po klasie. Dzieci słuchają i czytają albo patrzą na tablice, plansze itp. Te, które się nie nauczą to pewnie – zgodnie z tym mitem – czuciowcy, którzy w trakcie lekcji nie mogli głaskać kota albo kinestetycy, którzy nie mogli w tym czasie pobiegać….

 

Jak jest naprawdę?

W istocie efektywności zapamiętywania sprzyja zróżnicowanie bodźców. Uczniowie skuteczniej zapamiętają zapis reakcji chemicznej, jeśli zostanie ona zilustrowana eksperymentem. Bardziej liczy się tu więc „dzianie się” niż wrażenia wzrokowe i słuchowe. Eksperyment budzi ciekawość i oczekiwanie, bywa zaskakujący lub nawet może przestraszyć – wzbudza więc emocje. A to właśnie emocje sprzyjają zapamiętywaniu.

Nie ma żadnych dowodów, które potwierdzałyby, że coś takiego jak „style uczenia się” istnieje.

Więcej prawdy niż w pseudoteorii o wzrokowcach, słuchowcach, kinestetykach i czuciowcach jest więc w powiedzeniu, które przypisuje się Konfucjuszowi: „Powiedz mi, a zapomnę, pokaż mi, a zapamiętam, pozwól mi zrobić, a zrozumiem.”

 

Niebezpieczeństwa związane z tym mitem:

  1. Etykietowanie i szufladkowanie ludzi, które prowadzi do stereotypizacji („Ty jesteś wzrokowcem, więc… jesteś taki i taki”);
  2. Skupianie się na określonych, jednorodnych formach przekazu, rzekomo adekwatnych do preferencji zmysłowych danej osoby, zamiast na ich zróżnicowaniu.

 

Mit 3: Artyści mają dominująca prawą półkulę mózgową, a naukowcy – lewą. Jeśli nie mogę zrozumieć matematyki to, dlatego, że jestem prawopółkulowcem.

„Jestem prawopółkulowcem” – mówi szefowi pracownik wyjaśniając tym samym niemożność nauczenia się programu Excel.

„A, bo ty jesteś takim lewopółkulowcem” – utyskuje chłopak, którego kolega nie dostrzega wielkiej sztuki w jego obrazach.

Mit o prawej i lewej półkuli jest podobny do mitu o wzrokowcach, słuchowcach itd. Polega on na tym, że lewą półkulę mózgu określono jako analityczną, logiczną, zapamiętującą, zaś prawą jako kreatywną, twórczą, odpowiedzialną za wyobraźnię. Tym samym stwierdzono, że ludzie, którzy szybko liczą, analizują, przetwarzają dane mają silniej rozwiniętą lewą półkulę niż muzycy, aktorzy, plastycy czy pisarze, którzy tworzą, bo mają silniej rozwiniętą prawą półkulę.

 

Jak jest naprawdę?

Hm… To gdzie w takim razie umieścilibyśmy architektów? Nie dość, że mają niezwykłą wyobraźnię i pięknie rysują (jak prawopółkulowcy), to jeszcze tworzą rysunki techniczne, wyliczają kąty nachylenia, nośność, metraż etc. (jak tzw. lewopółkulowcy).

Coś tu się nie zgadza, prawda?

I rzeczywiście, z całej tej teorii o podziale półkul mózgowych prawdziwa jest tylko jedna rzecz: w istocie półkule mózgowe różnią się od siebie pod względem neurologicznym. A każda z nich odpowiada za inny stopień opanowania jakiejś czynności. Mówiąc krótko: gdy daną czynność wykonujemy bez mrugnięcia okiem, na autopilocie – np. mówimy w obcym języku, który dobrze znamy, prowadzimy samochód mając prawo jazdy od kilku lat albo pracujemy w dobrze znanym sobie programie komputerowym – aktywujemy obszary mózgu przynależne lewej jego półkuli. Kiedy tych wszystkich rzeczy dopiero się uczymy – czyli np. tworzymy własne konstrukcje językowe, szukamy w pamięci słów w nowym języku albo wypróbowujemy możliwości nowego programu komputerowego – korzystamy z półkuli prawej, gdzie te dane są dopiero kodowane. Amerykański neurolog Elkhonon Goldberg w latach 80. XX wieku nazwał tę prawidłowość teorią nowości-rutynowości i uznał za podstawową strukturę organizacji mózgu.

Jej potwierdzeniem są przykłady osób, które w wyniku np. wypadku doznały uszkodzenia lewej półkuli mózgu. Miały one trudności z mówieniem w językach dobrze opanowanych, w tym w języku ojczystym. Natomiast bez problemu korzystały z języków, których nauczyły się niedawno albo dopiero się uczyły.

 

Niebezpieczeństwa związane z tym mitem

Rozpowszechnianie mitu o prawo- i lewopółkulowcach ma konsekwencje podobne do mitu o stylach uczenia się („wzrokowcy”, „słuchowcy” itp.) – może prowadzić do lenistwa poznawczego wyrażanego przekonaniem „nie mam talentu do języków obcych (bo jestem lewopółkulowcem)”. Tymczasem to nieprawda. Bowiem w praktyce nie daliśmy sobie szansy, by znajomość języka obcego zagościła w naszej lewej półkuli, bo nie zaczęliśmy na dobre przetwarzać nowych słów i znaczeń w prawej półkuli!

Jak każde etykietowanie szufladkowanie ludzi jako lewo- czy prawopółkulowców może prowadzić również do stereotypizacji. Często z takich „niewinnych” mitów biorą się późniejsze powszechnie powtarzane przekonania, że np. kobiety są mniej uzdolnione pod względem nauk ścisłych i lepiej sobie radzą w humanistyce, bo są rzekomymi „prawopółkulowcami”. Podkreślmy: jest to nieprawda.

 

Podsumowanie

Lekkie, łatwe i przyjemne tezy pop-psychologii zachowując pozory tez naukowych mają nam ułatwić zrozumienie świata. Tymczasem bardzo często są krzywdzące. Proponowane przez nie uproszczenia mogą prowadzić np. do stereotypowego postrzegania innych ludzi, a nawet nas samych. Przypięcie sobie samemu etykiety „wzrokowca” może być sprytnym sposobem na uzasadnienie, dlaczego np. nie zapamiętaliśmy czegoś, co ktoś do nas mówił. Przekonując o byciu prawopółkulowcem możemy na imieninach szwagra efektownie wyjaśniać, dlaczego do tej pory nie zrobiliśmy prawa jazdy.  Prawda natomiast jest bardziej brutalna: nie zrobiliśmy prawa jazdy czy nie nauczyliśmy się obsługi Excela, bo się nam nie chciało, a nie dlatego, że jesteśmy „jacyś”. Tak samo nie zapamiętaliśmy imion kolegów naszego dziecka, bo byliśmy myślami gdzieś indziej. Nie skupialiśmy się na tym, co dziecko do nas mówi. A nie dlatego, że jesteśmy wzrokowcami i gdyby dziecko przyniosło nam podpisane zdjęcia kolegów, to byśmy je na pewno zapamiętali.

Mity pop-psychologii stanowią więc często doskonały argument do… uzasadnienia własnego lenistwa.

Nie dajmy się mu!

W niniejszym artykule nie wymieniono wszystkich mitów pop-psychologii. Jest ich zdecydowanie dużo więcej, a z pewnością pojawią się jeszcze nowe. Najważniejszym przesłaniem tego tekstu jest zachęcenie Państwa, czytających niniejszy artykuł, do wątpienia. Do nieprzyjmowania niczego „na wiarę”, bo np. „tak mówili w telewizji”, lecz stawiania pytań np.: jakie badania pokazują, że tak naprawdę jest?

 

Źródła:

[1] por. Mehrabian A., Wiener M. (1967). Decoding of inconsistent communications Journal of Personality and Social Psychology 6(1), 109-114 za https://neuroskoki.pl/psychologiczne-mity/